Premiera: 24 września 2018 rok
Fragment:
(...) Świadomość, że
niedługo zostanie matką, sprawiła, że już w pociągu zaczęła rozmyślać o swojej.
To, że mama część
swojego życia spędzała w piwnicy, szybko stało się dla niej smutną
oczywistością. Nawet tata nie miał już czasami siły, by z nią walczyć i na jej
pytanie „mama znów?”, zadawanego w asyście kciuka skierowanego w dół, rozkładał
bezradnie ręce, kiwając ze smutkiem głową. Zawsze wyobrażała sobie wtedy, że
mama wyjeżdża w bardzo ważne delegacje, od których zależy los jeśli nie całej
ludzkości, to przynajmniej połowy. Znalazłszy takie usprawiedliwienie dla jej
nieobecności w swoim życiu, mogła witać ją w nim za każdym razem z tą samą
euforią. Była kłębkiem popiskującego szczęścia, kiedy tylko słyszała z dołu
odgłosy składania leżanki, co oznaczało, że mama znów zamieszka na jakiś czas z
nimi. Tata był bardziej powściągliwy i nie witał żony z tak szczenięcą
wylewnością. Zadawał jej tylko podszyte sarkazmem pytanie: „Jestem ciekawy, na
ile tym razem?”, a czasami w celu wzbudzenia w niej poczucia winy dodawał coś w
rodzaju: „Twoja córka nauczyła się jeździć na rowerze, szkoda, że tego nie
widziałaś”.
Mama wychodziła z
piwnicy tylko w pochmurne dni, ponieważ twierdziła, że razi ją słońce. Już jako
małe dziecko wdrukowała sobie w schedzie po mamie zupełnie nieprzystający do
rzeczywistości obraz pogody. Dobra to ta z chmurką oraz deszczem, a zła to
słońce, które „wypala mamie oczy” oraz wiatr, który „urywa mamie głowę”. Mama
tłumaczyła jej czasami, ile cierpień cielesnych i psychicznych powoduje
niewłaściwa pogoda i robiła to tak sugestywnie, że ona dość szybko zaczęła
nosić okulary słoneczne nawet w deszczowe dni na wypadek, gdyby zza chmur
wychynęło znienacka mordercze słońce.
Szybko okazało się, że
odziedziczyła po niej światłowstręt. W wieku dwunastu lat poprosiła
kategorycznie o zamontowanie czarnych rolet do okien w swoim pokoju. Prośba
została ze smutkiem spełniona, albowiem tata z trwogą rejestrował każde
podobieństwo ukochanej córki do żony, która okazała się nieprzystosowana do
życia nie tylko w społeczeństwie, ale także w podstawowej jego komórce,
rodzinie.
Czasami, gdy jej pobyt
w piwnicy wydłużał się do tygodnia, siłą ją z niej wyciągał. Pamiętała, jak raz
tata wyniósł mamę do ogrodu i powiedział: „Patrz, to twoja córka, wiesz
chociaż, do której klasy chodzi?”. Odpowiedziała mu jak zwykle histerią w
asyście spazmów i gróźb karalnych, bo mama, mimo delikatnej aparycji, potrafiła
dźgać słowami jak mało kto. Zatykała wtedy uszy, ale to na nic. Już by chyba
wolała, żeby tata dał mamie spokój, niech sobie lepiej ratuje świat w tej
swojej piwnicy, ona nie musiałaby przynajmniej tego wszystkiego wysłuchiwać. A
tak to wszyscy byli niezadowoleni: tata, bo zbesztany przez mamę, mama, bo
wyciągnięta z piwnicy, ona, bo mama nawet na nią nie spojrzała, tylko zwinęła
się w kłębek i cicho szlochała.
Mama miała tak naprawdę
dwa wcielenia: piwniczne i leśne. To drugie oznaczało przesiadywanie -
oczywiście w odpowiednią pogodę - na pieńku wyciętej sosny i wpatrywanie się w
mech. Takie wcielenie mamy lubiła dużo bardziej, ponieważ mogła w nim
uczestniczyć. Mama siadała na pieńku, brała ją na kolana i chuchała najpierw
zimnym, a potem coraz bardziej rozgrzanym powietrzem w jej kark. Mogły siedzieć
tak bez końca.
Raz mama postanowiła
urządzić w lesie szkołę przetrwania, z nią w roli jedynego ucznia. Powiedziała,
że musi być naprawdę dzielna, bo próba nie będzie łatwa, ale od tego, jak sobie
poradzi, może zależeć kiedyś jej życie. Mama stanęła na sklepieniu jednej z
lisich nor i zaczęła po niej skakać. Potem podpaliła kawałek gazety i wrzuciła
do nory w celu wypłoszenia ewentualnego lokatora.
Następnie kazała jej
wejść do tejże nory, zachowywać się jak najciszej potrafi i nie wychodzić,
choćby nie wiadomo co się działo. Powiedziała, że ma być „liskiem, którego nie
wypłoszy ani hałas, ani ogień”. Hałas jej nie przestraszył, a gdy nadeszła
próba ognia, zobaczyła tatę rzucającego się na mamę trzymającą w ręce podpaloną
gazetę. Tata krzyczał coś o szpitalu psychiatrycznym i odebraniu praw, a mama,
że jeśli tak się stanie, zabije się.
Rodzice chwilę
walczyli, turlając się po mchu, a ona obserwowała to ze swojej lisiej nory i
zapragnęła nigdy z niej nie wychodzić. Gdy skończyli bijatykę, oboje zziajani
usiedli i na chwilę jakby o niej zapomnieli, a jej było z tym dobrze, bo wcale
nie chciała wracać do domu.
Od tego czasu mama
musiała prosić tatę o pozwolenie, gdy chciała ją wziąć na spacer: „Czy mogę
wziąć twoją córkę na spacer?” - pytała.
Tata najczęściej
odpowiadał: „Tak, możesz wziąć twoją córkę na spacer”.
Często zastanawiała
się, co to „twoja” bardziej oznacza: czy to, że należy do obojga, czy raczej
to, że jest niczyja.
Kiedy wiele lat później
zagadnęła tatę o maminy schron w lisiej norze, wydawał się wstrząśnięty:
- Miałaś może ze cztery
lata, byłem pewien, że tego nie pamiętasz! - wykrzyknął zdumiony.
- Pamiętam i się
zastanawiam, skąd się to u mamy wzięło. Jakieś przeżycia wojenne?
- A skąd! - przerwał
jej z werwą ojciec. - Mama urodziła się prawdopodobnie kilka lat po wojnie.
Dziadkowie adoptowali ją, jak miała około dwóch lat. Obejrzała kiedyś dokument
o Wołyniu i tak bardzo zapragnęła być skądś, że przeżycia jednej z bohaterek
filmu wzięła za własne. Stąd ta lisia nora i zabawa w schron.
Po tej rozmowie z tatą
długo zastanawiała się, jak bardzo trzeba czuć się znikąd, żeby woleć tragiczną
historię z Wołynia od własnej, czyli żadnej.
Tata przynajmniej znał
swój rodowód - był inspektorem weterynarii, synem weterynarza, tego, który jako
pierwszy w chłopskiej rodzinie zdobył wyższe wykształcenie i inteligencki
sznyt. Mama natomiast, adoptowana przez prostych rolników, zawsze czuła, że
pochodzenie chłopskie to nie jest jej historia. Interesowała się literaturą i
malarstwem, na przemian próbując swoich sił to w jednej dziedzinie, to w
drugiej.
Pomalowane przez nią
okiennice domu świadczą niezbicie, że miała do sztuk plastycznych dryg;
niestety, nie wiadomo jak było z jej pisaniem - z prowadzonego przez nią
pamiętnika został tylko popiół, ponieważ wrzuciła go do pieca tuż przed
śmiercią.
Stało się to
niespodziewanie i ku rozpaczy córki, która chciała odnaleźć w nim to, czego tak
bardzo potrzebowała: dowody miłości do własnego dziecka.
To nieprawda, że mama
nie potrafiła się nią zajmować. Po prostu niemal bez przerwy była zajęta sama
sobą, ale kiedy przychodziła chwila próby, jak na przykład jej choroba, mama
była mamą. Najczęściej chorowała na zapalenie oskrzeli i anginę. Pamięta
wyprawy do lekarza w Legnicy. A najbardziej to, jak troskliwie mama się nią
zajmowała. Z wypożyczalni video, która mieściła się tuż obok przychodni, wypożyczała
jej w zależności od wieku bajki lub filmy przygodowe i razem oglądały je w
łóżku. Kupowała mnóstwo owoców i w miarę możliwości dogadzała jej kulinarnie.
Bycie chorą oznaczało
dla niej raj bycia z mamą. I tylko raz czar prysł, gdy mama do taty, który
przyszedł z pracy, powiedziała: „Dobrze, że już jesteś”. A potem, wpatrzona w
daleki punkt, ledwo powłócząc nogami, poszła do siebie. Pomyślała wtedy, że
zamęczyła mamę na śmierć, ale to nieprawda, że mama nie potrafiła się nią
zajmować - po prostu męczyła się trochę szybciej niż inne mamy.
- To nieprawda, że mama
nie potrafiła się mną zajmować - prowokowała tatę.
- To prawda, bywała
troskliwa. Chwilami nawet zbyt. Pamiętasz swoje łyżwy?
- Jasne, te, co
dostałam na Gwiazdkę od Aniołka i co mi je zaraz potem ukradli?
- Nie ukradli ich.
Tylko dziecko mogło uwierzyć w taką wersję wypadków. W kredensie trzymałem
majątek za skup trzody, a złodzieje mieliby się połakomić na wór cebuli i
łyżwy? To był mamy pomysł. Po obejrzeniu „Dekalogu” Kieślowskiego panicznie się
bała, że pęknie lód na naszym jeziorku i się utopisz. Była tak zdeterminowana,
żebyś nie jeździła na tych łyżwach, że wybiła okienko w piwnicy i wymyśliła
całą tę historię z włamaniem.
- Myślisz, że mama
cieszyła się z diagnozy?
- Na pewno nie płakała.
Przynajmniej nie przy mnie. Ale odkąd wiedziała o raku jajnika, nie schodziła
już do piwnicy. Tak jakby wiedziała, że już niedługo należy się w ciemności do
syta.
- Mama zawsze mówiła
mi, żebym brała sobie mężczyznę z ciepłymi dłońmi. Sama zwykle miała zimne i
podkreślała, jaka to przyjemność ogrzewać je w twoich. Wiesz, co jest ciekawe?
Czym bliżej śmierci, tym jej dłonie stawały się cieplejsze. Jak umierała, miała
je wręcz gorące.
- A nie pomyślałaś o
tym, że to twoje były lodowate?
Bardzo ciekawy fragment. Zapisuję sobie tytuł. 😊
OdpowiedzUsuńPozdrawiam serdecznie i zapraszam w moje skromne blogowe progi. 😊
Fragment bardzo mnie zaciekawił. Będę musiała przeczytać jak tylko się ukaże :D
OdpowiedzUsuńhttp://whothatgirl.blogspot.com